W potrzasku
O „Mieście cierni” Bena Rawlence’a w przekładzie Sergiusza Kowalskiego pisze jurorka Katarzyna Nowak
„Zapewniam, że wyląduję w Białym Domu” – ogłasza jeden z bohaterów. Nam, czytelnikom, niełatwo zmierzyć się z tym buńczucznym zapewnieniem skoro wiemy, że „warunkiem utrzymania status quo w Dadaab jest nieuznawanie uchodźców za ludzi. W przeciwnym razie należałoby uznać, że należą im się jakieś prawa”. Ben Rawlence – brytyjski dziennikarz, współpracownik Human Rights Watch – wracał na pogranicze kenijsko-somalijskie, do największego na świecie obozu dla uchodźców, wielokrotnie. Spędził tam łącznie około pięciu miesięcy, których efektem jest fascynująca, fabularyzowana opowieść. Z setek wysłuchanych historii autor wybrał dziewięć żywotów, które ilustrują beznadzieję codzienności ludzi „uwięzionych w pułapce bezkresnego teraz”. Patologie i paradoksy obozowego życia, gigantyczne fortuny rosnące na marginesie pomocy humanitarnej, endżiosowy dress code i kolejne pokolenia wychowane we współczesnym Panoptykonie – bez wolności, a jednocześnie mówiące slangiem wolnościowych organizacji pomocowych. Zanurzeniu w tym mrocznym świecie sprzyja z pewnością przekład Sergiusza Kowalskiego, który zgrabnie oddaje barwny wielogłos oryginału. Choć są tak od siebie różni, bohaterów Rawlence’a łączy jedno – marzenie o ucieczce. „Emigracja zatruwa mi umysł. Czasem nie pamiętam nawet własnego imienia” – wyznaje jeden z nich. Ta książka jest właśnie po to, byśmy nie zapomnieli i tych ludzi i ich imion. A Biały Dom? „Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego”.
Katarzyna Nowak